Wszedłem do łazienki i odkręciłem kurki. Zobaczyłem swoją twarz w lustrze. Już raz tu stałem tak samo parę godzin temu. Ktoś wtedy umarł ? Ktoś się urodził ?. Ale jakie to miało teraz znaczenie ? Są statystyki. Nie ma to żadnego znaczenia. Ale dla jednostki, która umiera, oznacza to wszystko i więcej niż cały świat, który się dalej kręci.
Usiadłem na brzegu wanny i zdjąłem buty. To się przynajmniej nie zmienia, przedmioty i milczący przymus, pospolitość, mdłe przyzwyczajenie w złudnym świecie przemijania. Rozkwitające serce w zdroju miłości. Ale kimkolwiek się jest, poetą, półbogiem czy idiotą, spada się co parę godzin z nieba, żeby oddać mocz. Tego nie podobna uniknąć. Ironia natury. Romantyczna tęcza, rozpięta nad refleksami gruczołów i robaczkowym ruchem jelit.
Wziąłem prysznic. Chłodna woda spływała po skórze. Odetchnąłem głęboko i wytarłem się. Pociecha drobnych rzeczy. Woda, oddech, deszcz wieczorny. I to także zrozumie ten, kto żyje samotnie. Wdzięczna skóra. Położyć się na łące. Brzozy. Białe obłoki letnie. Niebo młodości.