Słuchałem go bez przerwy w latach siedemdziesiątych i następnych, nie mogąc przestać, aż do zdarcia czarnego longplaya. Jego piosenki znalem / znam dalej / na pamięć, byłem dwa razy na jego koncercie w gliwickim Gwarku, na rynku, w 1975…
Był mi zawsze bardzo bliski – i przez poezję, którą śpiewał, i przez sposób jej interpretacji. Bliska mi była jego osobowość i sposób bycia, choć przecież go dokładnie nie znałem…
Natknąłem się ostatnio na biografię Marka Grechuty i z ciekawości zacząłem grzebać w Internecie poszukując archiwalnych filmów z jego ostatnich lat życia. Zadziwiające, jak niewiele można znaleźć. Marek Grechuta zmarł w 2006, w wieku 61 lat, a więc nie był zgrzybiałym staruszkiem – tymczasem jego aktywność sceniczna zakończyła się tak naprawdę w połowie lat dziewięćdziesiątych. A dlaczego o tym piszę? Bo ciągle mam przed oczami te nieliczne filmy dostępne z ostatnich 6-7 lat życia Grechuty. Nigdy nie miałem świadomości z jak dużymi problemami zmagał się ten legendarny pieśniarz. Jego dyżurna melancholia była dla mnie zawsze rodzajem scenicznego wizerunku, wywołującego we mnie nastrój mi bliski. Patrząc na starego Marka Grechutę do śmiechu mi nie jest. Nie wiem, co wywołało takie spustoszenie – leki czy choroba – jest jednak faktem, że pod koniec życia muzyk w niczym nie przypominał dawnego rozpoetyzowanego młodzieńca, jakim go niewątpliwie wszyscy chcielibyśmy zapamiętać.
Według biografii Marty Sztokfisz, Grechuta cierpiał na dziedziczną chorobę psychiczną – jest to niewątpliwie trudne do podważenia analizując życie jego matki czy dziwaczne zachowanie syna, który na dwa lata uciekł z domu. Takim punktem zwrotnym, który uaktywnił na dobre zaburzenia psychiczne Marka Grechuty była podobno nieszczęśliwa miłość licealna. Któż to wie, czy i wcześniej artysta nie cierpiał na depresję? Cóż, nieszczęśliwa miłość chyba w każdym wywołuje pewną skłonność do przesady. To, że akurat wtedy ktoś zauważył u Marka depresję nie znaczy, że a) to na pewno była depresja i b) że nie miał jej wcześniej.
Nie zmienia to jednak faktu, że Marta Sztokfisz dokonała, mam nadzieję, rzeczy przełomowej i utrwali już na dobre wśród fanów Grechuty wizerunek artysty zmagającego się z poważną i nieuleczalną chorobą. Ale nie z alkoholizmem – o co swego czasu podejrzewano piosenkarza. Marek miał niewątpliwie lepsze i gorsze momenty. Nawet w czasach kiedy śpiewał najbardziej melancholijne piosenki, widać, że jednak ten smutek nie był paraliżujący, można raczej powiedzieć, że temu smutkowi umiał dawać ujście tworząc kolejne, niezapomniane, utwory.
Choroba postępowała i Grechuta coraz bardziej zapadał się w sobie. Na późniejszych zdjęciach widać wyraźnie, że artysta jest zupełnie nieobecny. Że tylko dzięki jakiemuś nadludzkiemu wysiłkowi woli rejestruje obecność innych ludzi. Ale widać, że myślami jest gdzieś zupełnie indziej. Niewątpliwie ucieczka syna z domu nie poprawiła stanu artysty. Po dwóch latach syn się odnalazł, ale trudno powiedzieć, żeby po tych wydarzeniach Marek Grechuta wrócił do świata żywych.
Boję się tego obłędu. Patrzę na ostatni wizerunek Marka i ogarnia mnie tak potworny smutek, jakby można się było zarazić tą depresją od samego patrzenia. Zdarzały się podobno koncerty, podczas których artystę ogarniał na tyle paraliżujący strach (smutek?), że nie był w stanie wykonać żadnego ruchu i obsługa musiała go wyprowadzać ze sceny. Grechuta nigdy nie miał specjalnie rozwiniętej ekspresji scenicznej, ale patrząc na jego ostatnie publiczne wystąpienie można zrozumieć, w jakim stanie znajdował się pod koniec życia. Znaczące jest zresztą, że te ostatnie telewizyjne występy, były realizowane z playbacku. Jakby nikt już nie wierzył, że Grechuta jest w stanie jeszcze zaśpiewać na żywo. Głos mu się zresztą zmienił i tego również słucha się z przerażaniem. Słuchając piosenki nagranej wspólnie z grupą Myslovitz można odnieść wrażenie, jakby Grechuta śpiewał gdzieś zza grobu. Tak, wiem, to na pewno nadinterpretacja, ale woli życia w tym utworze jakoś wcale nie dostrzegam.
Pomimo tej smutnej historii ostatniej części jego życia – kocham Marka Grechutę i zawsze będę go słuchał z wielką miłością z i wielkim zachwytem…