Moje świniobicie

Prosię wyprowadzałem z chlewika zawsze ja. Nie lubiłem, gdy podwiązywało
się prosiątku ryj sznurem, po co sprawiać mu ból, i kiedy wyprowadzałem
rzeźnikowi prosię podstępem, drapałem je w ryjek, potem w czoło, potem w
grzbiet. Pan Dernasz podszedł z tyłu z siekierą, uniósł ją w górę i potężnym
ciosem powalił prosię, po czym na wszelki wypadek dorzucił jeszcze dwa, trzy
mokre ciosy w roztrzaskaną czaszkę prosięcia. Podałem panu Dernaszowi nóż, a
on ukląkł i wbił ostrze w szyję, i chwilę szukał czubkiem noża tętnicy, potem wytrysnęła struga krwi, a ja podstawiłem garnek, następnie zaś jeszcze wielki rondel, ilekroć zmieniałem naczynie, pan Dernasz za każdym razem uprzejmie powstrzymywał dłonią
płynącą krew, aby ją znowu puścić. A wtedy już warząchwią bełtałem krew, aby
nie krzepła, potem także drugą ręką, obiema rękami jednocześnie, mieszałem
śliczną dymiącą krew. Pan Dernasz z pomocnikiem, panem Kazikiem
furmanem, włożyli prosię do balii i lali na nie wrzącą wodę z dzbanów, a ja
musiałem zakasać rękawy i rozcapierzonymi palcami mieszać stygnącą krew,
zakrzepłe krwawe strzępy rzucałem kurom, obie ręce miałem aż po łokcie
zanurzone w stygnącej krwi. Ręce mi słabły, poruszałem nimi, jakbym wraz z
prosięciem wydawał ostatnie tchnienie, ostatnie kłęby zakrzepłej krwi, a potem
krew rzedła, stygła; wyciągnąłem ręce z garnków i rondli. Tymczasem
oparzone, ogolone prosię wjechało z wolna na haku pod belkę otwartej szopy.

/coś z Hrabala/