Kiedy podróżuję nocą, przepływają koło mnie sady, żywopłoty i lasy. Na zamglonym niebie wisi owalny, duży księżyc. Kiedy tak jadę, nie myślę o niczym. Pozostaje tylko krajobraz, zapach siana i dojrzałych jabłek, cisza i głęboki spokój Nieodwracalnego.
Samochód mknie bezszelestnie. Mknie tak, jakby prawo ciężkości dla niego nie istniało. Prześlizgują mi się przed oczami domy, kościoły, wioski, złote plamy oświetlonych barów i stacji benzynowych, gospod i zajazdów. Potem jarząca się rzeka, wiatrak i znów równina, którą niebo zamyka jak wielka muszla, kryjąca w swoim wnętrzu błyszczącą perłę księżyca.
W mojej podróży przez sen, przez zgiełk wyobraźni – jest to koniec i spełnienie. Doznawałem czasem tego uczucia, ale teraz było ono całkowite, mocne, nieuchronne, przenika mnie na wskroś i nic mu się nie opiera. Wszystko ulatuje pozbawione ciężaru. Przyszłość spotyka się z przeszłością, a obie nie zawierają ani pragnienia, ani bólu. Nie ma spraw większych i ważniejszych niż inne. Horyzonty stoją w równowadze i po raz pierwszy w tej dziwnej chwili szale egzystencji zatrzymały się na tym samym poziomie. Los nie jest nigdy silniejszy niż wola, która mu się przeciwstawia.
Wszystko jest dobre. To, co minęło i to, co nadchodzi. Jestem zmęczony istnieniem. Wtedy spoglądam przez okno i widzę kasztanowiec pokryty białymi kwiatami. Potem kasztany rosną w atomowym tempie, pękają i spadają. Za chwilę muszę się zbudzić. Wiatr rozwiewa popioły. Sparaliżowane ośrodki powróciły do życia. Cynizm zamienia się w moc. To dobrze.