Nauczyciel Polski: Arkadiusz Piekara (1904 – 1989)

Mowa o człowieku, którego od dawna obwiniam o zwichnięcie mojej kariery życiowej i doprowadzenie do sytuacji, że kiedyś obiecujący i utalentowany młody człowiek, na starość musi poszukiwać sposobu na przeżycie od pierwszego do pierwszego. Odpowiedzialnością tą obciążam fizyka polskiego, Arkadiusza Piekarę, w swoim czasie profesora uniwersytetów w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku, Krakowie i gdzie tam jeszcze. Albowiem kiedy w 1974 roku odbierałem w Rybniku świadectwo maturalne, to było to świadectwo niezwykłe: upoważniało mnie ono do wstąpienia po zdaniu egzaminu na dowolną uczelnię w kraju, włącznie z tymi najbardziej pożądanymi i niedostępnymi dla zwykłych śmiertelników. Tę wspaniałą przepustkę do historii i kariery całkowicie zmarnowałem, wybierając studia na kierunku, który nie pociągał psa z kulawą nogą i gdzie kandydatów było tylu, co kot napłakał: studia fizyki na Uniwersytecie Opolskim. A stało się tak wyłącznie z tego powodu, że będąc 14-letnim chłopcem, przez najzupełniejszy przypadek, przeczytałem książkę tegoż Arkadiusza Piekary, pod banalnym tytułem „Fizyka stwarza nową epokę” i ta książka całkowicie pomieszała mi w głowie i już nic, tylko fizyka i fizyka. A już wiele lat później dowiedziałem się, że Arkadiusz Piekara w podobny sposób zwichnął karierę całkiem sporej grupie innych chłopców, z czego wynika niezbity wniosek, że książki są niebezpieczne, a ich czytanie, szczególnie w młodym wieku, może poważnie zaszkodzić!

Okropna ta książka ukazała się drukiem zaraz po II Wojnie Światowej, w roku 1947, kiedy Arkadiusz Piekara podjął pracę profesora na Politechnice Gdańskiej i to jest samo w sobie ciekawe, że po prostu chciało mu się w tamtych niesamowitych warunkach taką książkę napisać, która nie mogła mu przynieść ani sławy, ani pieniędzy, ani niczego już dodać do jego kariery naukowej. Książka ta jest w ogóle niedostępna, nigdy potem nie była wznawiana i dzisiaj nie łatwo do niej dotrzeć – może gdzieś spoczywa cichutko na półkach jakichś nie sprzątanych od dawna bibliotek szkolnych? Jej Autor pisze w przedmowie, że „Książka ta powstała częściowo z wielu odczytów, jakie wygłosiłem przed dostojnym gronem profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz młodszych członków grona nauczającego, ubranych w pasiaste stroje i szczękających zębami. Odczyty te bowiem odbywały się zimą, roku 1939 na 40, w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, oczywiście w tajemnicy przed władzami niemieckimi…”

A jaki miał interes Arkadiusz Piekara, żeby razem z dostojnymi profesorami znaleźć się w Sachsenhausen? Przyczyną niewątpliwie był jego niespokojny duch, który kazał mu jechać w nieodpowiednim czasie do Krakowa i tam pójść, razem z rzeczonymi profesorami, w nieodpowiednie miejsce, w którym rozpoczęła się osławiona Sonderaktion Krakau!

Nie był bowiem, w owym czasie, Arkadiusz Piekara profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale profesorem gimnazjalnym w odległej Rydzynie, w Wielkopolsce. I właśnie o tym epizodzie bogatego życia Arkadiusza Piekary, chciałbym powiedzieć coś więcej.

W roku 1928, Tadeusz Łopuszański, były minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, został powołany na dyrektora nowo utworzonego Liceum i Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie i stanowisko nauczyciela fizyki zaproponował początkującemu asystentowi w Uniwersytecie Warszawskim, Arkadiuszowi Piekarze.

Szkoła w Rydzynie istniała tylko 11 lat, ale stała się prawdziwą legendą polskiego szkolnictwa średniego – niezwykle udanym eksperymentem dydaktyczno-wychowawczym. O jakości tego eksperymentu niech świadczą dokonania samego Arkadiusza Piekary: pracując jako nauczyciel na pełnym etacie już w następnym roku (1929) uzyskuje stopień naukowy doktora na Uniwersytecie Warszawskim, a w roku 1937 robi habilitację na Uniwersytecie Jagiellońskim  i zostaje docentem. Naturalnie, te stopnie naukowe oparte są na solidnych badaniach eksperymentalnych w dziedzinie fizyki dielektryków, w większości przeprowadzonych wspólnie z uczniami w laboratorium w Rydzynie. Jak to wyczytałem w jakimś opracowaniu, szkoła w Rydzynie dostarczała w owych czasach ok. 5% publikacji naukowych w zakresie fizyki, a więc tyle mniej więcej ile Uniwersytet Wileński!

Dla człowieka znającego realia szkół w Polsce od czasu II Wojny Światowej informacje te muszą brzmieć niczym bajki z tysiąca i jednej nocy i przekraczają wyobraźnię. Niech bowiem ktoś spróbuje sobie dzisiaj wyobrazić utalentowanego fizyka, z najlepszego z polskich uniwersytetów, który udaje się na zapadłą prowincję, do jakiejś odległej o setki kilometrów Rydzyny i tam nie tylko jest w stanie zapracować na utrzymanie swoje i swojej rodziny, ale robić karierę akademicką, uzyskiwać kolejne stopnie naukowe i to nie w wyniku jakichś „układów” i pisania opowiadań o dokonaniach Lenina i Stalina, ale na drodze solidnej, ciężkiej pracy fizyka-eksperymentatora!