– No to do zaś – powiedziałem, i umówiliśmy się na następne spotkanie i na następne nagranie. Ale następnego spotkania już nie było, już nie zdążyłem niczego nagrać. Jeszcze rozmawialiśmy krótko kilka dni przed jego śmiercią telefonicznie, uzgadnialiśmy pisownię nazwiska Piczki i gdzie dokładnie był warsztat Tomulki. Mówił słabym głosem, ale wyraźnie i przytomnie.
Romek zawsze mówił spokojnie, nigdy nie podnosił głosu i nigdy nie krzyczał. Gdy się z czymś lub z kimś w towarzystwie nie zgadzał, to argumentował spokojnie swoje racje lub ostatecznie milczał.
Przepraszam wszystkich czytających te moje „wywiady” za nieudolność stylu i błędy językowe. Tak trudno jest zachować styl mówienia Romka i przelewać to na papier. Jeżeli kogoś tymi publikacjami obraziłem, to też proszę o wybaczenie. Romek na pewno nie chciał nikogo obrazić ani ośmieszyć. Rozmawialiśmy jak dwaj dobrzy znajomi, on mówił, a ja słuchałem. I dziękuję Jemu za wszystko, co powiedział i bardzo mi przykro, że nie zdążyłem wszystkiego nagrać. Ale chyba nigdy nie nagra się wszystkiego. W czwartek rano, 14 lipca, Stefa Stefaniak zadzwoniła do nas , że Romek Buchta nie żyje. Wielokrotne czytanie tego tekstu i słuchanie nagranego głosu Romka przenoszą mnie i wielu z Was w kraj lat dziecinnych starego Knurowa, kraj, którego już nie ma.
… – Naprzeciw zejścia ze schodków na dworcu zawsze stał ktoś z profesorów, albo spacerował i pilnował, abyśmy nie jechali do centrum Rybnika na dworzec i nie poszli do kościoła. Tak to dzisiaj rozumiem, że była to inwigilacja nas uczniów. Po drodze mieliśmy dwa kościoły: Ojców Werbistów w późniejszym Zjednoczeniu i kościół św. Antoniego, obecnie to jest bazylika mniejsza. Ktoś tam poszedł na pewne układy z ówczesnym proboszczem św. Antoniego, że otwierał on na przestrzał dwoje drzwi, bo kościół był zbudowany na planie krzyża. Przez kościół się przelatywało, bo było bliżej. Na środku klękaliśmy i dawaj do szkoły. No i żeby to właśnie nam utrudnić, kazali wysiadać na Paruszowcu.
Tak przebiegało pięć lat liceum pedagogicznego. To nie była szkoła wiedzy, to była szkoła życia.
– Czy pamiętasz, kto cię uczył fizyki ? Olesiowa ? Sobczyński ?
– Kto mnie uczył fizyki ? Nie pamiętam.
– A muzyki ?
– No, muzyka, to był osobny rozdział, bo to był nie tylko śpiew, ale także obowiązkowe granie na skrzypcach! Nauczyciel nazywał się Lomosik, w pewnym sensie prześladował mnie niesamowicie. Wszyscy profesorowie byli po mojej stronie, a on mi na koniec dał trójkę. I wszyscy, łącznie z Florą szli do niego: – „No co to robisz ?” Mieliśmy zespół pieśni i tańca, więc ja tam solówki jakieś śpiewałem. –„ Ten chłopak śpiewa, występuje, a ty mu tu trójkę jakąś wystawiasz…”. Czułem się pokrzywdzony tym bardziej, że wiedziałem, że całe grono stoi za mną. Kiedy na koniec zajęć szkolnych było takie spotkanie – wręczenie świadectw maturalnych, po maturze, bardzo prymitywnie zemściłem się. Profesorowie szli po kolei, łapę podawali, gratulowali, dochodzi do tego, że Lomosik idzie i ja, prymitywnie, bezczelnie odwróciłem się plecami i tej łapy mu nie podałem, wiesz ? To był popłoch, wszyscy na mnie patrzą, coś ty zrobił ? No nic nie zrobiłem, on był dla mnie taki, to ja dla niego na koniec też taki. Przez te skrzypce nieszczęsne to trzy osoby musiały opuścić liceum.
– To te skrzypce mieliście obowiązkowo …? I pianino też ?
-Tak, skrzypce tak, ale pianino nie, kto umiał grać na pianinie to jakieś zabiegi były czynione, żeby im to zaliczył. Mówił : „Nie wszystkie szkoły mają pianina, przyjdziecie do takiej pracować, to musicie umieć grać na skrzypcach”. Więc to była makabra te skrzypce, jak on walił tym smyczkiem, ale nie swoim – twoim, wiesz…
– To każdy musiał mieć swoje skrzypce ? Pewnie były drogie…
– … co to było szukania i jakie okrzyki zachwytu, kiedy udało się skądś je zorganizować. Pamiętam jak dziś, miałem te skrzypce od państwa Stronczyków. To była Gienia Stronczyk, zapomniałem jak się po mężu nazywała, mieszkali w kinie, tam u góry przed remontem. I to od tych Stronczykow miałem skrzypce. I potem zaczęła się harówa. Śmialiśmy się, bo w tym czasie mieliśmy psa, takiego kundla, nazywała się Kora. Jak ja zaczynałem grać, to Kora wchodziła pod tapczan i nie wychodziła stamtąd. Ja potem dodałem do tego teorię, że Kora wsadzała łapy do uszu i tam leżała, no nie ?
– To ile wyście mieli godzin tego śpiewu ?
– Dwie co najmniej tych skrzypiec… Tak, że to był jeden płacz i zgrzytanie zębów, wiesz? Taka Róża była, nazwiska nie pamiętam, z Chwałowic dojeżdżała. Bardzo zdolna dziewczyna, pilna, cóż, kiedy nie miała słuchu, że nie szło jej to granie. On tak latał, tak biegał, ten Lomosik, że musiała iść z tego liceum, wiesz ? Musiała iść z liceum, bo to nie będzie dobry nauczyciel, który nie umie na skrzypcach grać.
I tak doszliśmy do matury…
– Czekaj, jeszcze o jedno cię spytam – a plastyka ?
– Plastyka była z niejakim panem Bielawą, to był pracuś od prac ręcznych i od rysunku. Potem doszła na jeden rok, ale nas nie objęła, niejaka pani Jankowska. Może spotkałeś jej książki, książki autorki o tym nazwisku ? On był, pan Jankowski kierownikiem domu kultury, tu, Kopalni „Knurów”, ale krótko. I teraz, po latach, „Czerwona rękawiczka” i jakiś jeszcze jeden tom… Wziąłem to u Knyrowej do ręki, Jankowska, Jankowska, to musi być córa matki, Latki, bo jak prac ręcznych uczyła, to mówiła: „proszę przynieść sobie latki” – i tak jej Latka zostało. Więc ta jej córa faktycznie jest pisarką. I na tę plastykę był bardzo duży nacisk kładziony, tylko Bielawa potrafił to tak zorganizować, że nie czuliśmy się stłamszeni.
– A co rysowaliście i na czym, przede wszystkim ?
– No, blok trzeba było mieć, to nie była droga impreza albo wcale. No i były takie deski, sklejki, na której się bloki trzymało, pineską się przypinało tę kartkę. Dużo było wiedzy o sztuce, bardzo ładnie opowiadał, pięknie. W ogóle był duży nacisk na te artystyczne przedmioty. No i ta pani od chemii, z tymi „klockami”, najbardziej mi utkwiła w pamięci…
– Ale nie powiedziałeś jeszcze o sprawach wychowania w klasie, czy były tak zwane lekcje wychowawcze, które miały kształtować wasze światopoglądy ?
– Lekcji wychowawczych jako takich nie było, nasza wychowawczynią była pani Plucianka. No więc ona nam ojcowała, matkowała, była przedwojennym harcmistrzem ZHP. Wszystkie te osoby, które wymieniałem, ci nauczyciele, to były osoby bez wyższego wykształcenia, po seminarium nauczycielskim. Oni też dlatego byli solidnie przygotowani do pracy z nami.
– Jeśli pamiętam, Hanka Sawicka była liceum żeńskim…
– … ale myśmy byli umieszczeni na drugim piętrze, osobna była dyrekcja…
– A to kto był dyrektorem ? Nie był nim Jarosz ?
– początkowo był Jarosz, a potem przyszedł ktoś z nakazu, taki wojskowy … Potem Lomosik był naszym wychowawcą przez rok, bo Plucianka została zastępcą dyrektora tego naszego liceum pedagogicznego.
– Pewnie mieliście harcerstwo, skoro pani Plucianka była wychowawczynią ?
– Były zbiórki obowiązkowo, dni mundurowe, apele, ale oprócz tego Kozakowa chodziła z linijką, na której była zaznaczona długość spódnicy, jaką dziewczyna ma mieć od podłogi, szła i przykładała… Więc chociaż na ten apel spódnice były przyzwoitej długości. Mieliśmy wtedy obowiązkowe, jednolite bluzki i czapki, które zamawiało się u pana Kabuta. To był jedyny czapkarz w okolicy.
– Miał sklep, jak się schodziło od nowego kościoła w dół, po lewej stronie…
– Tak, chodziliśmy do niego z zamówieniem. Ale co najważniejsze nie wolno było na tych czapkach zawijać takiego kontrafałdu. Jarosz się na to tak wkurzał, że pamiętam komuś, nie wiem komu, ściągnął z głowy tą czapkę, rąbnął o podłogę, podeptał, wiesz… Było to do niego niepodobne, przecież on był uosobieniem kultury, ten Jarosz… No i tarcze, tarcze obowiązkowe, przyszyte, nie można było na szpilce mieć, tylko trzy rogi przyszyte, na określonym dokładnie miejscu ramienia. To nie były tarcze jakieś tam haftowane – na Silesii zamówili z takiego preszpanu angielskiego i popsikane farbą były z napisem „LP”.
– To przyszycie tego też wymagało siły w igle…
– No tak, trzeba było mocno naciskać… A wychowawcy byli zobowiązani do przestrzegania tego szkolnego regulaminu, bo, przypuszczam, że dostawali burę w jego gabinecie za nieprzestrzeganie swoich obowiązków.
– Jarosz miał gabinet na pierwszym piętrze, potem drugie drzwi to był sekretariat, a trzecie – pokój nauczycielski ?
– Tak, dokładnie tak było. Pracowała w sekretariacie tak słynna sekretarka Lodzia, która wtedy była panną. Teraz niedawno się od kogoś dowiedziałem, że jej syn jest księdzem, ale nie wiem jak po mężu się ona nazywała.
– A powiedz teraz o dzwonkach szkolnych – kto przyciskał ?
– A to był pan Drewniok, woźny, jego żona była sprzątaczką. Mieszkali na paterze, obok kuchni. Poza tym kilka pań sprzątających dochodziło z zewnątrz.
– A co z boiskiem i wuefem ?
– Boisko było małe, mieściło się na wewnętrznym dziedzińcu budynku i takim bunkrem niemieckim się to kończyło. Bardzo tego pilnowali, w końcu zamurowali wejście do tego bunkra, bo się bali, żeby coś się nie stało. Na sali gimnastycznej był parkiet, kosze do koszykówki, drabinki były z prawej strony, jak się wchodziło. Myśmy przed odejściem ze szkoły zainicjowali jakąś „ściepką”, jak się to nazywało, utworzenie w Liceum auli.
– Czyli aula powstała później, ty kończyłeś liceum w …
– … 1958, w 1953 zaczynałem a w 1958 kończyłem. I zaczęła się matura, pisana i mówiona.
– Na języku polskim tablica i trzy tematy i „Wybieram temat numer…”
– Tak, to trzeba było jednoznacznie określić.
– Kończymy liceum i powinna, zgodnie z tradycją, być studniówka. Ale u nas studniówki nie było, był od razu tak zwany komers. Z tym, że ten komers cechowało to, że dziewczyny musiały być w tych maturalnych strojach – czyli granatowe spódniczki i białe bluzki. Nie do pomyślenia, żeby było inaczej. Cały deal polegał na tym, że była podana lampka wina, czerwonego, nie szampana. I dyrektor Jarosz wzniósł toast. Patrzyliśmy na siebie zażenowani, co z tym fantem zrobić, bo przecież jeszcze kilka dni temu nie wolno nam było do kawiarni iść, a tu nagle mamy napić się wina ? No ale jakoś to poszło, połapała się kadra i dodawała nam otuchy: „No śmiało, jesteście już dorośli…” Była muzyka, jakaś na żywo, bo to jeszcze magnetofonów jako takich nie było. Bawiliśmy się świetnie, tańczyliśmy i wcale te modre kiecki i białe bluzki nie przeszkadzały. Sala była postrojona i nagle patrzymy, w tym tłumie zgubiła się taka Ola, z facetem była, facet już taki dorosły i dojrzały…
– A to mogliście mieć towarzystwo spoza szkoły ?
– Nie, nie, Ola się wyłamała, mało tego, wyszła z tym facetem i wróciła na salę w sukience, prawie gołe plecy, taki bordowy, jak dziś pamiętam, materiał. To był szok. Plucianka, Jarosz, wydawało się, że ich coś trafi, zwracają jej uwagę, jak tak można itd. Ten facet staje w obronie i okazało się, że od tygodnia to jest jej mąż ! Więc skandal gonił skandal. Ale jakoś to się skończyło polubownie, ta Ola chyba wyszła wcześniej z nim. Ale to wszystko było takie dziwne i świadczyło o tym, jak nas próbowano utemperować i „uciągnąć”.
– A grono profesorskie było całe obecne na tym balu ?
– O ile pamiętam to tak, siedzieliśmy przy długich stołach, słowem było elegancko, jak na owe czasy. Na początku balu była część oficjalna, Jarosz wręczał świadectwa, podawał grabulę wszystkim, potem zaczęła się ta część rozrywkowa. Bal nie trwał nawet do godziny 22.00, bardzo tego pilnowali.
– A mogliście wyjść do holu ?
– Tak, ale nie za wysoko i nie za długo… A potem zaczęły się wakacje. Ale jeszcze wcześniej trzeba się było zgłosić po przydział do rybnickiego Wydziału Oświaty. Pracował tam taki niezapomnianej pamięci pan Mocek, kadrowy, który już z grubsza podzielił nas, gdzie kto pójdzie. Przede wszystkim wyznawał zasadę, że nie mógł być nikt nauczycielem w swojej parafii. Stąd ja się znalazłem w Gierałtowicach, tutaj najbliżej było, a reszta była porozrzucana po powiecie całym. Ten pan Mocek wołał nas po kolei, wygłaszał jakąś tam tyradę, jacy to powinniśmy być, czemu nie ulegać itd. Gierałtowice były dla mnie blisko, z tym, że jeszcze wtedy żaden autobus nie jeździł w tamtą stronę. Więc wtedy tata sprzedał w tak zwanym sklepie górniczym w Gliwicach węgiel, takie bony, talony jakieś, które uprawniały do kupienia roweru. Oczywiście za rower trzeba było jeszcze zapłacić. Piękny, niebieski „Diamant”, różowe opony, z rułką z plecionką wokół niej. I na tym rowerze dojeżdżałem ponad dwa lata, dwa lata z jakimiś dniami, bo potem ruszyła pierwsza linia autobusowa od poczty w Knurowie do Gliwic przez Gierałtowice i z powrotem.
– Który to był rok ?
– To był 1959, 1960 jakoś tak. W pracy byliśmy zatrudniani od 15 sierpnia, więc trzeba było się do tych naszych przyszłych kierowników zgłosić ze skierowaniem. Pojechałem do tych Gierałtowic, kierownikiem był wtedy śp. pan Mazurek. Oprócz tego, że był kierownikiem szkoły, nauczycielem, był takim gospodarzem. Miał duży kawał ogrodu szkolnego i zastałem go rozebranego do połowy: pracował przy drzewach owocowych. Przywitał mnie serdecznie, bardzo się ucieszył, że przyszedłem. Zapytał: „Czy mam ze sobą wiadro ?” Skąd, panie kierowniku, po co mi wiadro ? Kogoś gdzieś tam zawołał, ten ktoś przyniósł wiadro i dał mi na przywitanie całe wiadro śliwek, świeżo zerwanych ! Potem był problem, bo byłem na rowerze no i to wiadro, ale jakoś dotarabaniłem do domu. W domu szok, skąd ty wracasz ? Byłem zgłosić się do pracy a pan Mazurek mi dał na przywitanie takie coś. On był bardzo zasłużony, żona jego była nauczycielką dla Polonii brazylijskiej. Był różnie odbierany, ale to był dobry człowiek. Co pamiętam z tych pierwszych zetknięć w szkole ? Na drzwiach gabinetu kierownika Mazurka była taka deseczka, wywiercone w niej otwory i obok numery sal. U góry taki nagłówek: „Jestem w:” i na sznurku czy na łańcuszku, już nie pamiętam, wisiała taka wtyczka, kołek i w zależności, gdzie szedł na lekcję czy na hospitację to wtykał w odpowiedni numerek / sekretariatów jeszcze nie było/.
– Było to bardzo pomysłowe…
– … pomysłowe tak, był takim naprawdę wymagającym szefem. Z tym że, taka rzecz już mnie nie spotkała nigdy – bardzo uroczyście obchodził swoje urodziny. Zapraszał całe grono do domu, Mazurkowa szykowała wyżerkę…
– Oni mieszkali przy szkole ?
– Oni mieszkali w tym budynku, który jest teraz siedzibą Urzędu Gminy, mieszkali na parterze. Mieli trzy córy, z których dwie pracowały potem z nami w „Siódemce”. Bardzo nam imponowało to, że nas wszystkich zapraszał na te swoje urodziny. Nie wypadało się wyłamać i powiedzieć „nie”. Trzy lata byłem w tych Gierałtowicach. Klasy były pojedyncze, choć zaczął się już powoli wyż i ja zaczynałem od klasy 1a a 1b miała koleżanka Magda Wojtas.
– Czyli byłeś wychowawcą pierwszej klasy szkoły podstawowej i uczyłeś dzieci czytać i pisać ?
– Tak, z elementarza Falskiego, Ala i As… Oprócz tego uczyłem plastyki we wszystkich klasach, a ponieważ byłem jedynym mężczyzną w szkole to uczyłem wuefu chłopców. Już wtedy następował podział na chłopców i dziewczynki. Uczyłem tego wuefu w starszej klasie, siódmej, ósmej. Jako młody, zaangażowany nauczyciel, wprowadzałem stroje gimnastyczne. Chodziło o to, żeby chłopcy ćwiczyli nie w tym, w czym chodzą do szkoły, tylko żeby mieli strój. Sala gimnastyczna była dosyć chłodna, niedogrzana taka.
– Czy ona jeszcze istnieje ?
– Istnieje, ale zginęła w tych przybudówkach wszystkich.
– No i pewnego dnia, kiedy były wywiadówki, przyszła pani doktorowa, żona lekarza gierałtowickiego, mieli w szkole trójkę dzieci, z interwencją, że w imieniu rodziców ona bardzo prosi, żeby chłopcy nie przebierali się na tym wuefie w stroje gimnastyczne, czyli spodenki i białe koszulki.
Ja tak słucham tego jej wywodu, tej próby przekonania mnie, żebym zrezygnował z tego. Myślę, co ja jej mam powiedzieć ? Wycofać się nie mogłem z tego pomysłu, z tej realizacji. Mówię więc: -„ I to pani jako żona lekarza przychodzi do mnie z taką sprawą, pani powinna mnie popierać, i te zdrowe ćwiczenia, i higieniczny strój… I wtedy, jak się to na Śląsku godało: „zgasło jej w fajfce”, i skończyła mnie przekonywać, stroje na lekcjach wuefu były nadal obowiązujące.
– Powiedz, jak wyglądały konferencje, wywiadówki…?
– Wywiadówki były zawsze konsekwencją zakończenia jakiegoś okresu w szkole, a wtedy mieliśmy cztery okresy w roku szkolnym. Rodzice przychodzili tłumnie, co do jednego. A konferencje odbywały się wszystkie pod dyktat kierownika Mazurka, z tym, że to było przez niego solidnie przygotowane. Konferencje odbywały się po lekcjach, po południu, nie było mowy, żeby było to w czasie lekcji. Kierownik był zawsze super przygotowany, miał wszystkie potrzebne wykazy, ile dzieci, jakie oceny otrzymały itp.
– Czy były przypadki nie promowania uczniów, czyli czy zostawialiście „na drugi rok” ?
– Były to przypadki sporadyczne, ale były. Przypominam sobie z mojej klasy taką Różę, ona z Bekszy chodziła, to był kawał drogi do przebycia. I teraz po latach spotkałem ją jako ekspedientkę w jednym z prywatnych sklepów.
– Poznałeś ją?
– Ja ją poznałem, ona najpierw mnie nie poznała, pytam – „Nie poznaje mnie pani?” Ona mówi: „Nie…”. Trudno mi było się przyznać, że ją uczyłem, że ją zostawiłem na drugi rok. Ona nic nie kumała zupełnie, wiecznie była zmęczona tą drogą z Bekszy zimą, wiosną przychodziła uciorana dotąd, przez śniegi szła, przez to wszystko… Tak że pozostawianie na drugi rok było bardzo sporadyczne.
– A jakie wtedy były kary ? Pozostawianie po lekcjach ?
– Pozostawianie po lekcjach tak, ale „łapy” były najczęstsze, były w modzie…
– Piórnikiem ?
– Linijką…
– Kantem ?
– Nie, na płasko. Ale szczypało ! Kantem by bolało a na płasko szczypało ! Jeżeli chodzi o ciekawostki jakieś, to mieliśmy koleżankę, uczyła wuefu, Karolina taka, i ty se wyobraź, że długo pracowała w tych Gierałtowicach i cały czas dojeżdżała z Ustronia-Polany, codziennie !! Wstawała podobno o czwartej rano i pierwszym pociągiem przyjeżdżała do Gierałtowic. A z dworca w Gierałtowicach do szkoły to były dobre dwa kilometry. Potem jej jakaś matka zaoferowała pokój-mieszkanie, na okres zimy, no ale Karola wytrzymała tydzień i wróciła do dojazdów. Dom mieli piękny, drewniany, z kloców taki, na zboczu Czantorii. Ale kiedy zaczęto budować te gierkowe prewentoria, sanatoria, to dali jej rodzinie mieszkanie w Ustroniu chyba i ten dom rozebrali. A szkoda, bo był to naprawdę ładny mebel, ten dom. Kiedyś któraś klasa robiła spotkanie po iluś tam latach, przyszli do mnie po jakieś adresy nauczycieli, gdzie ich szukać /ja już wtedy nie uczyłem/ i o tej Karolinie powiedziałem. No rzeczywiście, Romowiczka nas uczyła wuefu, pojechali do niej, do Ustronia, żeby ja zaprosić. Okazało się, że Karola już nie żyje od dwóch lat. Chyba jako pierwsza z grona zmarła. No a tak – to fajne było to grono ! Pani Szatyńska taka, krakowianka z pochodzenia, taki szyk nadawała jakiś. Druga była taka pani Czerniak, pochodziła gdzieś tam z ruskiej granicy, znalazła się w Gliwicach i uczyła rosyjskiego w szkole i takie miała śmieszne przyzwyczajenia: gdy rano na pierwszą lekcję przychodziła, zawsze był jeden taki wyznaczony, który do Zaczka albo do Kubickiego biegł po dwie świeże bułki , masło po drodze musiał kupić, mała kosteczkę / nie było tych małych kosteczek, pokrojona była/. No i zaczynała się procedura smarowania tych bułek…
– Na lekcji ?…
– Na lekcji / wspólny śmiech/, mało że na lekcji, to odbywało się to palcem, rozumiesz ?
– Nie miała noża ?
– Nie miała …
– Ale czymś bułkę przecięła, musiała przeciąć !
– Przeszarpała tak, widowisko było niesamowite ! Do dziś widzę ten palec… I potem to jadła na lekcji… Piła herbatę – to się stało legendą: pani Czerniak, bułki i palcem smarowane.
– Wytrzymałem w tej szkole trzy lata, wytrzymałbym dłużej, tylko zaczęło mi grozić wojsko. Pan Mocek, wspomniany kadrowy, zgodził się, żebym po dwóch latach pracy poszedł do Studium Nauczycielskiego, do Katowic /normalnie trzeba było przepracować trzy lata/. Wybrałem kierunek „plastyka”. I nagle wezwanie do wojska. Idę do dyrektora Jelonka na SN-ie i mówię, że muszę przerwać pobyt tu, u pana, bo idę do wojska. Powiedział: „Chłopie, gdzie ty pójdziesz do wojska, przenieś się na dzienne !”. No i tek zrobiłem, przeniosłem się na dzienne, bez egzaminu, bez wszystkiego, zaliczyli mi wszystkie te przedmioty ze szkoły zaocznej / to były zajęcia zaoczne, w soboty i w niedzielę dojeżdżałem/. Na SN-ie była laba fajna, bo od pierwszej klasy zacząłem, od pierwszego roku, a to już miałem wszystko przerobione…
– Może chcesz się czegoś napić ? Nie musimy tego teraz kończyć. Czyli jesteśmy w miejscu jak wchodzisz na SN…
– … kierunek „plastyka i prace ręczne”, to było na Jagiellońskiej, mniej więcej vis a’ vis Placu Dzierżyńskiego, taki budynek po lewej stronie, tam teraz jest budynek Biologii Uniwersytetu Śląskiego i to tam żeśmy sztudirowali…
– No to do zaś – powiedziałem, i umówiliśmy się na następne spotkanie i na następne nagranie. Ale następnego spotkania już nie było, już nie zdążyłem niczego nagrać. Jeszcze rozmawialiśmy krótko kilka dni przed jego śmiercią telefonicznie, uzgadnialiśmy pisownię nazwiska Piczki i gdzie dokładnie był warsztat Tomulki. Mówił słabym głosem, ale wyraźnie i przytomnie.
Romek zawsze mówił spokojnie, nigdy nie podnosił głosu i nigdy nie krzyczał. Gdy się z czymś lub z kimś w towarzystwie nie zgadzał, to argumentował spokojnie swoje racje lub ostatecznie milczał.
Przepraszam wszystkich czytających te moje „wywiady” za nieudolność stylu i błędy językowe. Tak trudno jest zachować styl mówienia Romka i przelewać to na papier. Jeżeli kogoś tymi publikacjami obraziłem, to też proszę o wybaczenie. Romek na pewno nie chciał nikogo obrazić ani ośmieszyć. Rozmawialiśmy jak dwaj dobrzy znajomi, on mówił, a ja słuchałem. I dziękuję Jemu za wszystko, co powiedział i bardzo mi przykro, że nie zdążyłem wszystkiego nagrać. Ale chyba nigdy nie nagra się wszystkiego. W czwartek rano, 14 lipca, Stefa Stefaniak zadzwoniła do nas , że Romek Buchta nie żyje. Wielokrotne czytanie tego tekstu i słuchanie nagranego głosu Romka przenoszą mnie i wielu z Was w kraj lat dziecinnych starego Knurowa, kraj, którego już nie ma.