Spacer trzeciego lipca. Wieczorem.

Szedłem i szedłem, a noc była szeroka i pełna ech; szedłem nie myśląc, nie wiedziałem, czy trwa to minuty, czy godziny. Nie zdziwiło mnie też, gdy znalazłem się wśród ogrodów na tyłach Alei Tulipanów.

Zawróciłem. Słodka woń kwiatów mieszała się w ciemności z zapachem ziemi i chłodnej zieleni, silnym jak przed burzą. Znalazłem ławkę i usiadłem. Zapaliłem papierosa. Cichy syk. Niewidzialny dym. Zapałka przeleciała jak kometa. 

Poczułem ostry ból nie do zniesienia. Coś szarpało mnie i rozrywało od wewnątrz. Pytałem – czy muszę tak cierpieć ?  Sam odpowiadałem sobie samemu – przecież prosiłeś Boga o cierpienie i ból, ofiarowujesz je każdego dnia za dusze w czyśćcu cierpiące…

Nagle przetoczył się nad miastem grzmot, a ciężkie krople deszczu zaklaskały w krzakach. Deszcz śpiewał. Stałem na deszczu, który spływał po mnie jak ostrzał z niebieskiego karabinu maszynowego. Stałem tutaj i sam byłem deszczem i burzą, wodą i ziemią, krzyżowały się we mnie błyskawice ze wszystkich horyzontów, byłem tworem, byłem żywiołem. Nic już nie miało własnej nazwy i nie było samotne, wszystko stało się tym samym: miłość, spływający deszcz, blade błyski nad dachami. Granice zatarły się, a ja należałem do tego wszystkiego, szczęście i nieszczęście stały się pustą powłoką, odrzucone przez potężne uczucie, że żyję.