Wokół stały jodły i świerki ze spłaszczonymi szczytami, tak jakby wieże strzeliste. Ich pnie sinawe jaśniały w mroku. Mchy stare zwisały z olbrzymich gałęzi. Tu i ówdzie stała samotna jodła – jakoby samotnica, której gałęzie uschły i sterczały jak szczeble obcięte toporem.
Tak wędrowałem sam, przez las, przez bór i przez puszczę. Nie pamiętam, kiedy to było: wczoraj, w 73 albo w 37. Ci, których spotykałem po drodze, kłaniali mi się zdejmując czapkę. Też podnosiłem palce do daszka swojego nakrycia głowy.
Pamiętam jeszcze szopę z sianem, w której mnie zamknęli, szopę, w której czekałem na wykonanie wyroku. Słyszałem rżenie koni i śpiew pijanych żołnierzy. Potem zasnąłem albo się obudziłem – nie jestem pewien.
Teraz widzę nad sobą prostokąt białego sufitu. I tak mi dobrze, że wiem, że to jest prostokąt.