Trzymam w ręku jakąś butelkę z alkoholem – nie wiem skąd, nie wiem gdzie. Rozciąga się stąd widok na aleję spacerową pełną jednorodzinnych domów. W kieszeni mam portfel pełen stuzłotówek – też nie wiem skąd. Marcowy wiatr gwiżdże, w portfelu banknoty szeleszczą. Siedzę na ławce w czarnej, ortalionowej kurtce. Moje dziewczyny, Funia i Zuzia, siedzą obok mnie. To sznaucery miniaturowe, chyba już je znasz. Jestem niedaleko od domu, ale dla mnie to odległa przestrzeń.Kiedy bolą kolana i kręgosłup, kiedy każdy krok jest bólem – do domu jeszcze kawałek. Zbieram siły i idę – dziewczyny ze mną. Dobrze, że nie ma innych psów – wtedy jest problem. Dziewczyny ujadają, a mnie trudno je utrzymać w ręce.
Na razie siedzenie w domu mnie męczy. Mam dość zdalnego uczenia – to parodia i kpina z prawdziwej szkoły. Ale niech tak będzie. Może się czegoś wszyscy nauczymy ?
Powoli schodzę ze wzgórza. Dobranoc, ty słodkie, dzikie serce…Oddycham głęboko i zaczynam biec. Jestem zlany potem, plecy mam mokre, podchodzę do bramy i cofam się znowu, mam ciągle jeszcze uczucie, jakbym przeżył jakieś niesamowite wyzwolenie, wszystkie osie przebiegają nagle przez moje serce, urodziny i śmierć są tylko słowami, dzikie gęsi przelatują nade mną od początku świata, nie ma już żadnych pytań ani odpowiedzi !
Na razie wystarczy. Otwieram drzwi i wchodzimy do domu. Najpierw Funia, potem Zuzia i w końcu ja, ostatni z tamtej epoki. A teraz będzie radość, miłość i szczęście.