Zmierzch nadchodzi nagle. Raptem zasnuwa okno. Zasłania go welonem prawie niewidocznej szarzyzny. Wszystko jest jeszcze takie jak przedtem, światło na dworze, dach domu naprzeciwko, pożółkłe liście kasztanowca, łagodne w mroku konary jabłonki i gruszy… Pamiętam czerwone rojowisko dachów w Medjugorie i białe ściany słonecznych kamienic. Nic nie jest takie jak poprzednio, zmierzch wszystko izoluje, pociągnął lakierem przemijalności, jak znajoma gospodyni, która skrapia pieczeń octem. Jest jeszcze tylko ona, uczepiona ostatniej linii światła, już ciągnięta w dramat wieczoru, który nigdy dramatem nie był. A jednak jest nim, ponieważ wiemy, że nazywa się przemijaniem. Dopiero odkąd wiemy, że musimy umrzeć, i dlatego, że to wiemy, idylla staje się dramatem, krąg – dzidą, stawanie się – przemijaniem, krzyk – przerażeniem, a przerażenie – wyrokiem.