Ostatnia sobota wakacji, na kasztanowcu liście już nieco zbrązowiały, ale jeszcze nie lecą w dół, grawitacja nie daje rady – to znak, że moje zabiegi lecznicze przedłużają jego żywotność. Kasztanów będzie dużo – widzę z okna, jak dojrzewają i rosną. Na zewnątrz słonecznie i ciepło, w mieszkaniu działa klimatyzacja, aby było przyjemnie chłodno.
Wieczorem idę przez miasto i zastanawiam się, czy nie usiąść w jednej z knajp i nie wypić piwa, bo mają dobre. Będzie trochę ludzi, siądę przy barze, poproszę raciborskie, dostanę gruby pękaty kufelek, posiedzę kwadrans sam z tym pękatym kufelkiem, z nikim nie rozmawiając, trochę w kącie schowany, a trochę ostentacyjny, bo niezbyt dopasowany do otoczenia. Jestem za stary, za gruby, odziany nie tak i nawet czasami lubię tak nie pasować do otoczenia – co mnie obchodzi, co ludzie o mnie myślą ?
Czy myślę już o szkole ? No pewnie, po niedzieli się zacznie. Najpierw konferencja, otwarcie roku uroczyste i widok dorosłych o rok uczniów, opalonych i takich bardziej dojrzałych. A potem pierwsza lekcja – i już to poleci. Wczoraj byliśmy w Krakowie, na lotnisku i w karczmie „Rzym” jak zwykle w Tyńcu. Czekaliśmy przy plackach / bo to piątek/ na trymowanie dziewczyn-sznaucerów u pani Izy.
Jakie były wakacje ? Dla mnie bardzo senne i leniwe. Teraz trzeba się zmobilizować, wcześniej wstawać i rozpocząć nauczanie zasad Newtona. Czytam dalej Twardocha i patrzę przez okno – czuję między palcami wiatr upływającego czasu. Wieje leki wiaterek przemijania, historii i czasu minionego. Włosów wiatr mi nie rozwiewa, bo ich już prawie na mojej głowie nie ma. Za to przeczesuje mi wspomnienia i zachwyty ostatnich wakacji.