Jestem w spoczynku, zatrzymany w biegu, w życiu, w pogoni. Choroba przykuła mnie do łóżka i nie mogę wychodzić z domu. Dziś kończą się zimowe ferie, a ja spędziłem je w większości nie wychodząc ze swojego mieszkania. Odczuwam spokój, ale i ból w piersiach i pod mostkiem. Nigdy nie miałem zapalenia płuc, a to, połączone jeszcze z zapaleniem oskrzeli, wydaje się być bardzo poważne, długotrwałe i uciążliwe. Tylko dzięki mojej ukochanej żonie przechodzę żywy z dnia na dzień. Bez jej opieki nie mógłbym funkcjonować. Spadły na nią dodatkowe obowiązki, które dotąd były moją wyłączną domeną.
Skończyłem wczoraj „Króla” Twardocha. Powieść to chyba najlepsza tego autora. Nie mogłem się od niej oderwać, szczególnie od jej drugiej połowy. Teraz brak mi czegoś do czytania. Sięgnąłem po „Martina Edena” Jacka Londona. Przeczytałem kilka kartek, ale to chyba nie to. Szukam dalej. Trudno coś znaleźć w internecie. Szukam po noblistach z literatury, po wydawnictwach mi znajomych i cenionych, ale na razie nic. Siedząc w domu całą dobę muszę coś czytać. Telewizja nie wchodzi w ogóle w grę, dopiero wieczorem, po dzienniku.
Piecem zajmuje się Adam, więc mamy ciepło. Na dworze brudny śnieg, dawno nie padało, jest czarno na placu i na łapach dziewczyn, gdy wchodzą do mieszkania. Dla rozrywki rozwiązuję zawiłe równania z Pazdry, ale to bawi tylko do czasu.
Chcę być zdrowy, chcę wrócić do rytmu dnia. Chcę wrócić na tory. Teraz jestem jak lokomotywa na bocznicy. Stoi i sapie, dyszy i dmucha, szalona, samotna, ale pełna energii – czyli zmagazynowanej pracy.