Schodzę po schodach w dół. Funia szczeka zawsze na tego psa z parteru, który chowa się za drzwiami. Potem mijamy cztery głębokie wózki stojące w sieni / dużo u mnie w kamienicy rodzi się dzieci /. Wreszcie wychodzimy na dwór / w Zagłębiu mówią na pole /. Wieszam smycze moich dziewcząt na zawiasie nieistniejącej bramy / może kiedyś ją sobie sprawimy, a na razie mój plac jest otwarty dla zwiedzających przez cały dzień i noc /. Otwieram garaż, zapalam światło i opuszczam nóżki przeciw zamykaniu się wrót. Otwieram bagażnik auta. Wrzucam delikatnie dziewczyny – najpierw Zuzia ze smyczą długą na 9 metrów – hop. Potem Funia z krótką smyczą na 2 metry – hop. I mamy komplet. Wchodzę do skody i zapalam silnik. Cała wstecz. Ustawiam auto na środku placu, wychodzę z niego i zamykam garaż. Najpierw nóżki przeciwpoślizgowe, potem dwa piski nienasmarowanych zawiasów. Przekręcam klucz. Wchodzę z powrotem do auta i włączam silnik. Wyjeżdżam na ulicę księdza Koziełka. Migacz w prawo. Włączam radio. I teraz może być: albo Sikorowski lub Poloczek, albo muzyka z Medjugorie lub koronka lub różaniec lub anioł pański. I tak na okrągło tego słucham z mojej karty SD.
Jadę do Gierałtowic, do ogrodu, gdzie dziewczyny mogą się wybiegać. Robię jedną rundę wokół dwóch domów i wracamy do bramy. Dziewczyny na smycze, do auta i do domu. I tak codziennie dwa razy – rano i późnym popołudniem.
Monotonia. Ale jak w różańcu to ma sens. Wieczorem, przy telewizorze, obie siedzą ze mną na dużym skórzanym fotelu. Liżą mnie po twarzy i śpią w załomach mojego obfitego ciała. Dobrze nam tu być. Przyjdź kiedyś, to zobaczysz na własne oczy. Mam dobrą kawę i resztkę whisky. Pospiesz się lub przynieś coś po drodze przyjaźni.