Stan zapalny

Jest coś dziwnego w moim ciele, coś, co nie pozwoliło lekarzom przeprowadzić operacji. Gdy wrócą ze swoich zasłużonych urlopów wypoczynkowych, wracam do szpitala, na inny oddział, gdzie spróbują znaleźć przyczynę moich złych wyników.

Tyle u mnie. Wakacje w domu, z wnukami. Przy rosnącej epidemii ani to gdzie wyjechać, bo sytuacja wszędzie niepewna. Mój świat skurczył się do mojego mieszkania, nawet z dziewczynami już przestałem wychodzić na spacery. Filmy z nowego TV, koronka i różaniec, modlitwy za dusze cierpiące w czyśćcu.

I odcinki „Jeden z dziesięciu” z YT, przy których dobrze mi się zasypia. A literatura ? To Hemingway i „Pożegnanie z bronią” z Kindla. Czytam dziennie po kilka stron, więcej nie potrafi mój mózg strawić. Pisarstwo za dobre, trzeba smakować prawie jak kieliszek absyntu.

 

O sztuce zatracania czasu

Dni mijają. Jeden podobny do pozostałych. Większość czasu spędzam samotnie, prowadząc przez telefon swoje sprawy. Czasami wpadnie ktoś z sąsiadów, ten się wyprowadza, ten się do nas przenosi. Na podwórzu zaczynają już spadać liście kasztanowca. Środki ochrony tego kochanego przeze mnie drzewa nie bronią go skutecznie przed  kasztanecznikiem. Ostatnio mało pada, choć moje piwnice są nieco zalane, jutro trzeba będzie pompować.

Zbliżający się wyjazd do odległego szpitala uczy mnie pokory i spokoju. Będę zależny od wielu ludzi, nie mogąc się samemu poruszać. Kocham ciszę i samotność, korzystam z nich do syta. Staram się dziennie odmawiać Koronkę i Różaniec. Epidemia jeszcze nie minęła, ale za oknem nic nie jest już takie, jakie było poprzednio.

„Licz na tych, którzy nie zawiodą; pierwszym jest Bóg, drugim – ty sam.”

św. Tomasz z Akwinu

Szpital

Za tydzień wybieram się do szpitala na operację. Ufam Bogu, choć nie wiem, czy zakończy się sukcesem. Pomódl się w mojej intencji, jeśli możesz.

W domu zostawiam wszystko w najlepszym porządku. Wszystkim życzę dużo dobrego.I często modlę się za zmarłych i za dusze w czyśćcu cierpiące. Bywaj…

Wczoraj odeszła Stasia

… była moją, naszą, koleżanką w czasie pobytu w II LO im. Hanki Sawickiej w Rybniku. Niewiele o niej wiem. Przyjaźniła się z Hanką, razem spędzały chyba najwięcej czasu. Nie znam jej dzieciństwa, nigdy nie byłem u niej w domu, chodziła chyba do SP 5 w Rybniku. Lubiłem z nią rozmawiać od czasu do czasu. Miała mocne przekonania i potrafiła o ich trwałość powalczyć.

Po maturze studiowała na Wydziale Biologii UŚ w Katowicach. Została na Uczelni, obroniła doktorat. Była mężatką ale nie wiem, czy miała dzieci. Przytaczam wspomnienia jej koleżanek, współpracowników i studentów o Niej, o Stasi…

Dobry Jezu a nasz Panie, daj Jej wieczne spoczywanie, światłość wieczna niech Jej świeci gdzie królują wszyscy święci. Wszyscy święci z Tobą Panie, aż na wieki wieków. Amen.

Wczoraj, 13 lipca odeszła od nas na zawsze doktor Stanisława Doleżych, nasza absolwentka, doktorantka i doktor na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego – nasza serdeczna koleżanka, partnerka w pracach badawczych i pracy ze studentami – dla wielu po prostu przyjaciółka. Czytaj dalej

Urodziłem się 4 lipca

Urodziłem się czwartego lipca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku w pokoju na parterze z widokiem na podwórze i kasztanowiec, posadzony razem z wybudowaną kamienicą  w 1938 roku . Miejscowość nazywała się Knurów.

Teraz też jestem w podobnym pokoju tylko na pierwszym piętrze. Kasztanowca nie widać bo noc. Miasto o tej samej nazwie tylko całkiem odmienione. Na podwórzu nawet za dnia nie widać piaskownicy w rogu za bramą / bramy też nie ma/. Nie ma już ławki  pod drzewem, klopsztangi, hasioka, studni i kur  babci Anastazji. Oprócz kasztanowca, który trochę niedomaga / ale go leczę /, pozostała jeszcze zdziczała jabłoń i stara, nazbyt wyrośnięta grusza / nie można jej skrócić bo przesądy/ – ostatnie drzewa ogródka dziadka Wilhelma / królików już też nie ma, ani gołębi, które przywiózł z Lubomi mój Tata/.

Moje świniobicie

Prosię wyprowadzałem z chlewika zawsze ja. Nie lubiłem, gdy podwiązywało
się prosiątku ryj sznurem, po co sprawiać mu ból, i kiedy wyprowadzałem
rzeźnikowi prosię podstępem, drapałem je w ryjek, potem w czoło, potem w
grzbiet. Pan Dernasz podszedł z tyłu z siekierą, uniósł ją w górę i potężnym
ciosem powalił prosię, po czym na wszelki wypadek dorzucił jeszcze dwa, trzy
mokre ciosy w roztrzaskaną czaszkę prosięcia. Podałem panu Dernaszowi nóż, a
on ukląkł i wbił ostrze w szyję, i chwilę szukał czubkiem noża tętnicy, potem wytrysnęła struga krwi, a ja podstawiłem garnek, następnie zaś jeszcze wielki rondel, ilekroć zmieniałem naczynie, pan Dernasz za każdym razem uprzejmie powstrzymywał dłonią
płynącą krew, aby ją znowu puścić. A wtedy już warząchwią bełtałem krew, aby
nie krzepła, potem także drugą ręką, obiema rękami jednocześnie, mieszałem
śliczną dymiącą krew. Pan Dernasz z pomocnikiem, panem Kazikiem
furmanem, włożyli prosię do balii i lali na nie wrzącą wodę z dzbanów, a ja
musiałem zakasać rękawy i rozcapierzonymi palcami mieszać stygnącą krew,
zakrzepłe krwawe strzępy rzucałem kurom, obie ręce miałem aż po łokcie
zanurzone w stygnącej krwi. Ręce mi słabły, poruszałem nimi, jakbym wraz z
prosięciem wydawał ostatnie tchnienie, ostatnie kłęby zakrzepłej krwi, a potem
krew rzedła, stygła; wyciągnąłem ręce z garnków i rondli. Tymczasem
oparzone, ogolone prosię wjechało z wolna na haku pod belkę otwartej szopy.

/coś z Hrabala/