Gdybyśmy chcieli każdemu dawać morfinę, kogo teraz coś boli, musielibyśmy mieć tego całe beczki. Wyobrażam sobie nocą, że jestem sanitariuszem i pomagam w szpitalu. Szybko się wtrącam i przede wszystkim na początek daję sanitariuszowi papierosa. Bierze go. Potem pytam: – Czy tobie w ogóle wolno robić zastrzyki? Jest obrażony. – Jeśli nie wierzysz, po co mnie pytasz. Wciskam mu jeszcze kilka papierosów do ręki. – Zróbcie nam tę przysługę. – No, pięknie – powiada. Stefan, wchodzi wraz z nim, nie dowierza mu i chce asystować. Czekamy za drzwiami. Józef znów poczyna mówić o ciepłych skarpetach – Pasowałyby na mnie jak ulał. W tych kaloszach mam nogi pełne bąbli. Czy myślisz, że przetrzyma do jutra ?. Albert powraca. – Wiecie, że jednak zrobił zastrzyk. – To w porządku – konkluduje Stefan. Powracamy do naszych domów z czerwonej cegły i czerwonej dachówki. Rozmyślam o liście, który będę musiał jutro napisać do matki Konrada. Albert skubie trawki i żuje. Nagle drobny Karol rzuca swego papierosa, rozdeptuje go wściekle, ogląda się z twarzą rozedrganą i błędną, i bełkoce: – Przeklęte gówno, to przeklęte gówno! Idziemy dalej długi czas. Albert uspokoił się, znamy się na tym, to bzik po zastrzyku, każdy podlega mu kiedyś. Józef pyta go: – Co właściwie napisał ci nasz nauczyciel? Tamten śmieje się. – Że my jesteśmy młodzieżą z żelaza. Wszyscy trzej śmiejemy się podrażnieni. Albert urąga; jest rad, że może mówić. – Tak, oto tak myślą oni, tak myślą ci stutysięczni belfrowie nasi. Młodzież z żelaza! Młodzież! Każdy z nas nie ma wiele więcej ponad dwadzieścia lat. Ale młodzi? Młodość? Dawno to było. Jesteśmy już bardzo starzy: starzy, piękni, sześćdziesięcioletni, choć skończyliśmy dopiero sześćdziesiąt pięć. Albo, jak wolisz, urodzeni w roku 1955, roku w którym zmarł Einstein, dziesięć lat po wojnie.
To był bardzo dobry rok dla wina.