Dzwony

Gdy dzwony się rozkołyszą, poruszy się człowiek i słucha, co one mówią. Ich głos spiżowy raz poważnie się do nas odezwie, to znowu triumfalnym zabrzmi hymnem, raz bólem zajęczy, to znowu lud zwoła na uroczystą godzinę w kościelne podwoje, raz dzwoni przy narodzeniu się dla nieba człowieka, to znowu nam śmierć jego innym razem zwiastuje.

Od chwili, kiedy dzwony poświęcone i imieniem patrona nazwane, zajęły miejsce w wysokiej wieży – pełnią tam wierną straż. Patrzą z wyżyn na pojazdy i ludzi, co uwijając się drogami „dołów” za tysiącznymi sprawami i ludziom tym oznajmiają, że czas przerwać robotę i wznieść ducha pozdrowieniem na „Anioł Pański”; a po znojnym tygodniu zapowiedzą, że pora, aby gmina zebrała się około ołtarza i ambony i – duszę ożywiła. Dzwony czuwają.

I dzielą troski i radości. Z rodziną okrytą żałobą, idącą drogą ku cmentarzowi zapłaczą żegnając zmarłego w Panu; żywym zaś dzwonią na memento :” Wszak i dla nas przyjdzie godzina zejścia ” !

Niech nadejdzie zwycięski dzień Zmartwychwstania Pana, niech w odpustowy dzień zaintonuje kapłan potężne Te Deum, niech zbliży się arcypasterz do oczekującej go trzódki albo pątnicy niech od Matki Boskiej wracają do domu – wtedy te same dzwony zagrają inną melodię, radosną jak letni poranek, powitalną jak fanfarne dźwięki.

A może to nie z martwego spiżu są lane te dzwony ? Nasze rzewne i kochane dzwony.

Fragment książki ks. prałata Józefa Smandzicha „Dobrze nam tu być” wydanej w Opolu nakładem Wydawnictwa św. Krzyża w 1949 roku. Ks. Smandzich był bratem mojej babci Anastazji Adamczyk, często bywał w naszym domu – w Knurowie, Czerwionce i Dębieńsku. Bardzo go kochałem i kocham nadal. Jest dla mnie niedościgłym wzorem do naśladowania. Kilka razy spędzałem wakacje na probostwie w Mikołowie, gdzie przez wiele lat był proboszczem. Jeszcze o nim więcej napiszę…

Dla Krzysia – moje wspomnienia

Krzysztof Klenczon czyli Niuniek. O wszystkim co powszechnie znane i jeszcze więcej. W nocy z 7 na 8 kwietnia 1981 roku zmarł w Chicago polski muzyk Krzysztof Klenczon. Gdyby dziś żył, w styczniu obchodziłby swoje 79 urodziny. Dla pokolenia dzisiejszych 60-dziesięciolatków był legendą polskiego big beatu i rocka. Cichy buntownik tamtego okresu, przez wielu uważany za uosobienie własnej epoki. Dziś po prawie 40 latach od jego tragicznej śmierci, wciąż pozostaje w pamięci fanów tamtego pokolenia wokalistą, instrumentalistą i kompozytorem, twórcą wielu przebojów z lat 60-tych i 70-tych, szczególną postacią polskiej estrady i środowiska muzycznego tamtych lat. Dla wielu jest uosobieniem tamtego pokolenia, dziś znacznie przekraczającego wiek 60 lat. Pisząc ten tekst, chciałbym przypomnieć jego sylwetkę artysty i człowieka, próbując jednocześnie odpowiedzieć na wiele pytań, które przeciętnemu słuchaczowi muzyki rozrywkowej nie przychodzą nawet do głowy. Zastanawiam się jednak nad pewnym mankamentem tego zadania, ponieważ nie wiem, na ile wolno mi obalać mity, tworzyć legendę, a także pisać o historii cudzego życia, odkrywać prawdę o nim, również tą bolesną jej część. Urodził się … pracował … tworzył … był …! Tak przebiega każdy życiorys. Marek Hłasko, polski prozaik i scenarzysta filmowy, często powtarzał: … życie człowieka można zapisać na papierowej bibułce. Całą resztę spowija siwy dym, mgiełka tajemnic i niedopowiedzeń, odchodzących wraz z człowiekiem na zawsze. Również i wokół Krzysztofa Klenczona narastały jeszcze za jego życia mity i legendy. Później po śmierci, jego postać okazjonalnie tylko była przypominana w radio i telewizji, zamieniała się powoli w symbol epoki dla kolejnych pokoleń fanów. Zanim zrodziła się jego legenda przebył długą i ciekawą drogę artystyczną. Niebanalny był również jego życiorys. Jako wokalista, gitarzysta i kompozytor okazał się być niepokornym dzieckiem swojej matki – muzyki. Nie uznawał kompromisów i wydeptanych ścieżek. Jako kompan do zabawy i przyjaciel wielu rozsianych po świecie ludzi, był oddany i szczery, niejednokrotnie do tzw. bólu. Jednak zawsze bezinteresowny. W kontaktach bezpośrednich chętny do rozmowy, nawet wobec przypadkowych rozmówców. W końcu jako mąż i ojciec niemal nie do zastąpienia. Zapewne z tych powodów określenie jego osobowości wyrażone przez Franciszka Walickiego jako Zbuntowany Anioł, pasowało do niego jak ulał. Był postacią niezwykle barwną i niejednoznaczną zarazem, ulepioną jakby z różnych osobowości i charakterów. Pod względem fizycznym bardzo atrakcyjny, przystojny i prowokujący. Na zewnątrz beztroski i otwarty na ludzi, ale jednocześnie w środku był kłębowiskiem sprzeczności. Nieśmiały, a zarazem zadziorny, romantyczny a jednocześnie zbuntowany i agresywny. Bywał zamknięty w sobie i uparty. W swoich sądach i opiniach nieprzejednany, lecz równocześnie otwarty na każdy powiew nieszablonowego wiatru swobody i niezależności. Pomimo upływu lat wciąż nikomu nie udało się ulepić właściwego określenia jego osobowości. Wciąż brakuje kropki kończącej jego charakterystykę, ostatniego i właściwego słowa oddającego całą prawdę o nim. Po zapoznaniu się z wieloma szczegółami jego życia myślę, że on sam nie dał się poznać do końca, a może po prostu zbyt wcześnie odszedł. Z perspektywy minionych lat i analizy zdarzeń z jego życia wydaje się, że większość spraw w jego historii wydarzyła się zbyt wcześnie. Za wcześnie poznał smak biedy i poniewierki, przychodząc na świat w środku okupacji hitlerowskiej. Za wcześnie doświadczył niepokoju w oczach matki, niespokojnej o los ukrywającego się przez wiele lat po wojnie ojca. Za wcześnie doznał upokorzeń w rewidowanym przez pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Szczytnie rodzinnym domu. Za wcześnie poznał także znaczenie słowa tęsknota, gdy po aresztowaniu tuż po wojnie ojca i zaraz potem matki, przez wiele miesięcy był wychowywany wraz z siostrą przez dalszą rodzinę. Zbyt wcześnie uczył się słowa odpowiedzialność, gdy przez lata ukrywania się ojca przez władzą ludową, przyszło mu opiekować się młodszą siostrą. Za wcześnie pomaszerował w świat, gdzie czekała na niego muzyka. Gdy opuszczał Szczytno, udając się na studia na Politechnice Gdańskiej, miał za sobą niewielkie amatorskie doświadczenie gry na klarnecie i umiejętności samouka gry na gitarze. Zbyt wcześnie zrezygnował z członkostwa w zespole Czerwone Gitary, który współtworzył, wyśnił i w pierwszym okresie działalności prowadził po sławę i powodzenie u fanów. Zbyt wcześnie wyjechał za ocean, gdzie nie czuł się dobrze. Ci, którzy go znali z tego okresu mówią, że tak naprawdę nie znalazł on tam miejsca dla siebie. W końcu o wiele za wcześnie odszedł, czepiając się przez wiele tygodni brzegów życia, walcząc ze śmiercią po wypadku samochodowym, jakiemu uległ w lutym 1981 roku. Jaki więc był naprawdę? Z perspektywy spojrzenia wstecz wydaje się, że był poskładany z tych wszystkich dobrych i złych doświadczeń, które w jego dorosłym życiu dały efekt niespokojnego i niespełnionego artysty oraz spontanicznego, wiecznie podenerwowanego i wewnętrznie niepoukładanego Krzysztofa. Jednak patrząc na rzeczy sedno z drugiej strony, to właśnie było jego siłą napędową, motorem do osiągania nowych celów, jego odwagą … . Urodził się 14 stycznia 1942 roku w Pułtusku. Gdy miał 3 lata rodzice, cofając się przed nadchodzącym ze wschodu frontem, przenieśli się do malowniczo położonego wśród mazurskich jezior Szczytna. W tym mieście Krzysztof dorastał, to miasto ukochał i uznał za swoje miejsce na ziemi na resztę życia. To o Szczytnie myślał, komponując w dorosłym życiu piosenkę Wróćmy Na Jeziora. To o Szczytnie marzył pisząc tekst i muzykę do chyba ostatniej napisanej swojej piosenki Dom, skąd inąd pięknej, nigdzie i nigdy nie nagranej, poza domową fonoteką. Z perspektywy lat wydaje się, że właśnie młodzieńczy okres życia spędzony w tym mieście ukształtował i określił jego charakter, a także wyznaczył muzyczną drogę i artystyczny los. Jako dorosły człowiek rzadko wspominał smutne doświadczenia tamtego okresu, a przecież były to dla niego i jego rodziny wyjątkowo trudne lata. Ukrywającego się do połowy lat 50-tych ojca widywał jedynie w okresie szkolnych wakacji. Wtedy razem z matką i siostrą Heleną odwiedzali go w okolicach Czaplic (powiat Wałcz, woj. Zachodniopomorskie), gdzie znalazł schronienie. Zastanawiam się, jak trudno było zrozumieć dorosły świat młodziutkiemu Krzyśkowi, gdy jechał na wakacje do wujka (jego koledzy i koleżanki wiedzieli, że jest to brat matki), a po wakacjach we wrześniu, przy zapisach do następnej klasy, informować wychowawców, że jego ojciec nie żyje. Tak to trwało do amnestii w 1956 roku. Poznając jego historię podziwiałem jego odwagę i bezkompromisowość w dorosłym życiu. Miał ogromne poczucie sprawiedliwości i uczciwości, które jak trzeba było umiał wykrzyczeć. Jak sądzę wpływ na to miał okres dzieciństwa, w którym trzeba było nauczyć się milczeć i dochować tajemnic dorosłych. Średnia szkoła to nauka w Liceum Ogólnokształcącym i okres fascynacji osobą Elvisa Presleya, ale także pierwsza gitara kupiona za własne pieniądze, które zarobił pracując w czasie wakacji w tartaku. Jego siostra Helena wspomina ten okres jako wyjątkowo denerwujący dla domowników. Krzysztof z mozołem i uporem samouka przedzierał się przez tajemnice gitary, poświęcając jej bez reszty swój czas.

Czytaj dalej

Słychać już koła i gwizd pociągu

Jeśli spóźniłeś się na mój pociąg to już wiesz, ze odszedłem. Możesz usłyszeć gwizd pociągu na sto mil. Sto mil, sto mil, sto mil, sto mil, możesz usłyszeć gwizd pociągu na sto mil. Panie, jestem sto, Panie, jestem dwieście, Panie jestem trzysta, Panie jestem czterysta Panie, jestem pięćset mil z dala od domu. Panie, jestem sto, Panie, jestem dwieście, Panie jestem trzysta, Panie jestem czterysta Panie, jestem pięćset mil z dala od domu. Nie mam koszuli na plecach, nie mam grosza przy duszy. Panie, nie mogę wrócić do domu w ten sposób. Z dala od domu, z dala od domu, z dala od domu, z dala od domu Panie, nie mogę wrócić do domu w ten sposób. Jeśli spóźniłeś się na mój pociąg to już wiesz, że odszedłem. Możesz usłyszeć gwizd pociągu na sto mil. Sto mil, sto mil, sto mil, sto mil. Możesz usłyszeć gwizd pociągu na sto mil.

Na zielonych polach

Były sobie zielone pola, słońce namaszczało je pocałunkami. Były sobie zielone doliny, gdzie kiedyś płynęły rzeki. Były błękitne nieba, z białymi chmurkami wysoko. Było to miejsce wiecznej miłości. A my byliśmy kochankami, którzy przechadzali się po tych zielonych polach. Nie ma już zielonych pól, wypaliło je gorące słońce. Odeszły wraz z dolinami i rzekami płynącymi po nich. Odeszły wraz z zimnym wiatrem, który wywiał wszystko z mojego serca. Odeszły wraz z kochankami, którzy pozwolili uciec marzeniom. Gdzie są te zielone pola, po których wędrowaliśmy ? Nigdy się nie dowiem, co ci kazało odejść. Jak mogę wciąż szukać, gdy ciemne chmury przykrywają dzień. Wiem tylko, że nie mam tu czego szukać. Nic nie zostało do obejrzenia dla mnie w tym wielkim świecie. Będę wciąż czekał dopóki nie wrócisz. Będę czekał dnia, póki nie zrozumiesz, że nie będziesz szczęśliwa, gdy twe serce ciągle podróżuje. Nie będziesz szczęśliwa, póki nie zaniesiesz go do domu. Wróć jeszcze raz do domu zielonych pól i do mnie.

Nie żałuję niczego

Wnuczki wróciły do katowickiego mieszkania i  zrobiło się cicho. Jeszcze pojedyncze odgłosy wiertarki i młotka nie pozwalają zapomnieć, że mieszkanie pode mną i nade mną jest w remoncie. U nas też zatarliśmy ślady po wymianie pionu gazowego.

Powoli podnosi się księżyc nad dachami. Podwórze na przeciw stało się pałacem z cieni i srebra. Wszystko się tak może zmienić z błota w srebro z pomocą odrobiny wyobraźni. Przez okno napływał zapach kwiatów. Cierpki zapach goździków w nocy. Wychyliłem się i spojrzałem w dół. Na parapecie o piętro niżej stała skrzynka z kwiatami, własność nowego lokatora na parterze. Kiedyś pomogłem jego synowi zdać egzamin z matematyki, jest mi do dziś za to wylewnie wdzięczny.

Poszedłem do mojego pokoju poczytać. Kiedyś kupiłem kilka tomów historii świata i teraz wyciągnąłem je z szuflady. Nie była to zbyt radosna lektura. Dawała jedynie ponurą satysfakcję, że to, co się dzisiaj dzieje, nie jest niczym nowym. Wszystko to powtarzało się już kilkanaście razy. Kłamstwo, łamanie umów, morderstwa, korupcja z chęci władzy, wieczysty łańcuch wojen – zaprawdę, historia ludzkości pisana była krwią i łzami – bez końca to samo.

Kiedyś powiedziano mi, że nie umrę wcześniej, niż nie odwiedzę  Paryża. Spokojnie, jeszcze tam nie byłem…